Tadeusz Gluziński: Instynkt osiadłości

Tadeusz Gluziński: Instynkt osiadłości

Jesteśmy narodem, osiadłym od kilkunastu stuleci. Wyrobiły się w nas instynkty osiadłego narodu; dzięki nim tylko w stanie osiadłym może nam być dobrze, jedynie w takich warunkach potrafimy żyć i rozwijać się. W urządzeniach, odpowiednich dla ludów koczowniczych, musielibyśmy zmarnieć. Nie potrafimy już włóczyć się po świecie w poszukiwaniu chwilowych ojczyzn. Ubi patria, ibi bene – to już nie dla nas. Dla nas ziemia jest świętością; wiążą nas z nią więzy uczuciowe. Znojny trud chłopa na roli – to w naszych oczach jeszcze jedno więcej umocnienie stosunku człowieka do ziemi. Właściwie w każdym z nas, o ile wielkie miasto nie przeżarło go już na wskroś, drzemie atawistycznie przekazana tęsknota za wsią i jej życiem. Po dziś dzień jesteśmy z ducha narodem rolniczym, na przekór kominom fabrycznym i krużgankom kopalń. Towarzystwa akcyjne, weksle i harmider giełdy nie wrosły nam jeszcze w duszę. A tymczasem warunki gospodarcze wypędziły nas ze wsi i pognały do wielkich miast, skazując w nich na bezrobocie i nędzę. Po prostu nie mamy na wsi co robić; od połowy XIX w. nowoczesne życie pędzi nas do miast. Warstwa ziemiańska z roku na rok bankrutuje, puszcza swą ojcowiznę i w dalszych pokoleniach tworzy w miastach proletariat inteligencki, owych pogardzanych „speców”. Masy chłopskie duszą się na wsi w ciasnocie gospodarczej i byle przejściowa koniunktura ściąga je również do miast, gdzie narasta proletariat robotniczy, przemieniający się w okresach kryzysu w proletariat bezrobotnych i bezdomnych. Towarzyszą im w tej niedoli inteligenccy „spece”. Miasta bezdomnych Polaków na polskiej ziemi, jakby wielkie, nieogrzane przytuliska. Lepianki niewolników.

Te tłumy, garnące się w mury miejskie, natrafiły na własnej ziemi na miasta obce. Polskie miasta upadły już doszczętnie w XVII stuleciu i zostały pochłonięte przez żywioł żydowski. Stały się odtąd ostoją napływowej, koczowniczej ludności. Stały się miastami żydowskimi nie tylko z wyglądu zewnętrznego, ale i z ducha. Nowopowstałe w XIX w. miasta, zakładane przez wielki kapitał niemiecki, żydowski czy francuski, nie prześcigały brakiem polskiej duszy miast historycznych. Łódź czy Sosnowiec nie były pod tym względem wiele gorsze od Krakowa, czy Warszawy. Jedynie na polskich ziemiach zachodnich atrakcyjna siła interesów wielkiego kapitału, koncentrującego się w środku i na zachodzie Niemiec, wyciągnęła po 1870 r. ogół ludności żydowskiej z miast ówczesnego zaboru pruskiego, zaś polska samoobrona gospodarcza dokonała reszty. Dziś i to poczynają żydzi odrabiać.

W rękach żydów i faktorowanego przez nich międzynarodowego kapitału znalazło się całe bogactwo miast na obszarze ziem polskich; Polacy, wypędzeni ze wsi przez nędzę i wielkokapitalistyczny przewrót gospodarczy, szli im na służbę, a tylko nieliczne jednostki dla swych nazwisk rodowych, czy dla resztek kapitału, którym rozporządzały, znalazły dostęp do uprzywilejowanej warstwy wyzyskiwaczy polskiej pracy, zazwyczaj w jawnej lub wstydliwie ukrytej spółce z żydami. Ogół tą, czy tamtą drogą, ojciec, syn lub wreszcie wnuk, wchodził w kadry najemnego proletariatu miejskiego i pędził ciężki żywot na usługach obcych. I tak żydzi, stanowiący w miastach polskich żywioł najbogatszy, w ustroju wielkokapitalistycznym polską plutokrację, od chwili, gdy miasta poczęły nadawać ton życiu duchowemu i umysłowemu kraju, stali się dyktatorami w zakresie powodzenia polskiej twórczości naukowej i artystycznej, dyktatorami w polskim życiu gospodarczym, a wskutek tego wszystkiego uzyskali przemożny wpływ na nasze obyczaje i na nasze życie publiczne. Polskim pozostał dziś w Polsce niemal jedynie proletariat miejski, inteligencki i robotniczy, uzależniony od żydów materialnie do ostatka i bieda chłopska na wsi, samowystarczalna w swej nędzy.

Na zachodzie Europy przewrót wielkokapitalistyczny XIX w. zastał w miastach, które napełnił zgiełkiem giełd i fabryk, rdzenne mieszczaństwo, z dawna osiadłe i posiadające instynkty ludzi osiadłych. Mieszczaństwo francuskie czy włoskie, niemieckie czy angielskie, holenderskie czy szwedzkie, związane było ze swym miastem tysiącem nici, węzłów idealnych, nawet grobami pradziadów. Dzieje tego miasta, wspomnienia obrony jego murów przed najezdnikiem, tak często krwawej i ofiarnej, duma z jego znaczenia w przeszłości – to wszystko najuboższy mieszczanin uważał za swoją własność, za swoją spuściznę. U nas resztki samodzielnego życia polskiego mieszczaństwa, bogatego w tradycje własnego, średniowiecznego ustroju, zakończyły się właściwie już w XVII w. rozpaczliwą obroną przed zalewem żydowskim, beznadziejnymi próbami trwania przy przywilejach „de non tolerandis ludaeis”, które zwycięskie żydostwo z biegiem XVIII i XIX w. zmieniło w praktyce na własny przywilej „de non tolerandis Christianis”.

Tak więc żywioł polski, wypchany ze wsi do miast przez wielki przewrót gospodarczy, zastał je w ręku obcych i – pozbawiony oparcia – musiał iść do nich na służbę. Gdybyż przy tym natrafił był na żywioł obcy wprawdzie, ale podobny mu etyką i instynktami, jak to się na przykład stało w Czechach, gdzie ludność wiejska czeska napłynęła do miast, ogarniętych przez ludność niemiecką! Wtedy z biegiem lat dokonałby się ten proces, jaki widzieliśmy w średniowiecznej Polsce, a jaki dzisiaj obserwujemy w Czechach: obok niemieckiego mieszczaństwa narastałoby polskie, asymilując tamto stopniowo do swego języka i narodowości. Dwa narody o instynktach ludów osiadłych mogą żyć bezkarnie obok siebie, opasane tym samym murem. Niepodobna atoli połączyć umiłowania murów swego miasta z koniecznością żydowskiego, rytualnego odratowania, z koniecznością „ejruwu”. Żydzi nie byli nigdy i nigdy nie potrafią stać się mieszczanami polskiego kraju, pozostać mogą tylko w duszy swojej przejściowymi mieszkańcami polskich miast. Stanowić będą zawsze element niestały, związany z danym miastem tylko interesem materialnym i na tak długo jedynie, póki ten interes trwa. Stosunek ich do miasta nie jest miłością człowieka osiadłego do ziemi, z której żyje od pokoleń, do murów, w których od pokoleń mieszka, lecz jest typowym stosunkiem rabunkowym koczownika, który dziś jest tu, a jutro tam, któremu inwestycje opłacają się tylko wtedy, gdy sam z nich zbierze plon. Dzieci jego bowiem najprawdopodobniej przeniosą się już gdzie indziej.

Ten żywioł koczowniczy, który opanował był nasze miasta, uzależnił od siebie materialnie ludność polską, przybywającą ze wsi i narzucił jej swoją duszę koczowniczą. Napływ polski nie znalazł w miastach żadnej ostoi, która by mu pomogła w obronie jego polskiej duszy. Nawet osiedlające się w miastach, lepiej sytuowane, więc bardziej niezależne, elementy szlacheckie poszły od XVIII w. na zbliżenie do żydów i we wzajemnej harmonii rozpoczęło się trwające przez lat z górą sto pięćdziesiąt dzieło asymilacji. Liczne tysiące żydów przyjęły chrzest i ogłosiły się za Polaków, zmieniając nazwiska i koligacąc się z rodzinami polskimi. Pozornie była to asymilacja żydów do polskości i do chrześcijaństwa, w praktyce jednak – poza nader nielicznymi wyjątkami – miał tu miejsce wielki proces asymilacji Polaków do duszy żydowskiej. Ciąży on na Polsce po dziś dzień, zaś w niedawno minionym okresie uprzemysłowienia i napływu ludności polskiej do miast pozbawił te, wykolejone gospodarczo polskie masy jedynej możliwej ostoi i oddał je na pastwę koczowniczego żywiołu żydowskiego. Brak polskiego mieszczaństwa stał się nie tylko luką w naszej strukturze społeczno-gospodarczej, ale równocześnie wykoślawieniem duszy narodowej.

Na zachodzie Europy wielkokapitalistyczny przewrót gospodarczy nie poczynił tak katastrofalnych wyrw w psychice pojedynczych narodów. Tam bowiem po upadku politycznym i gospodarczym wsi i stanu szlacheckiego znalazł się zasobny i zdolny do życia stan trzeci, owa burżuazja, której ekspansja oddała część przemysłu i handlu w ręce rdzennej ludności. Dzięki temu proletariat francuski, niemiecki czy angielski znalazł się choć częściowo pod wpływami rodzimymi. Dlaczego tylko częściowo? Albowiem cały system, stworzony przez przewrót wielkokapitalistyczny, musiał działać nieuchronnie przeciw interesom narodów osiadłych i niwelować ich właściwości duchowe, po prostu wynaradawiać psychicznie.

Złożyło się na to kilka czynników. Wywrócenie historycznej hierarchii społecznej w sposób rewolucyjny bez zastąpienia jej nową; podważenie religii i etyki chrześcijańskiej, w której te narody wyrosły, wskutek czego runęły podstawy cywilizacji, na których kształtowały się te narody i nabierały swych odrębności. Na ten osłabły odpór natrafiały warunki gospodarcze, których logicznym wynikiem była tendencja do przekreślania pojęcia ojczyzny i międzynarodowość. Przecież zysk, którego osiągnięcie jak najmniejszym wysiłkiem stało się naturalnym dążeniem człowieka, można było daleko łatwiej osiągać za granicami swego kraju, gdzieś za morzami, niż w ojczyźnie. Triumfalna ekspansja kolonialna niektórych narodów pozbawiła je w rezultacie milionów ludności, które zatracały stopniowo wszelki związek z macierzą, że wspomnę tylko Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, które swój związek z Anglią zerwały na drodze zbrojnej, oraz państwa Ameryki południowej, które usamodzielniły się całkowicie od swych hiszpańskiej czy portugalskiej macierzy. Z drugiej strony znowu ludność rdzenna, pozostała w kraju, została uzależniona materialnie od obcych kapitalistów i od obcego kapitału. Wytworzył się proletariat robotniczy, wypędzony ze wsi przez widmo nędzy, a z miastem nie związany niczym, poza żądzą zarobku, poszukujący tylko możności wegetacji. Ten proletariat, wyzyskiwany przez pojętnych uczniów Adama Smitha i Dawida Ricardo, przez przedsiębiorców i kapitalistów własnych i obcych, także w rezultacie bywał dla narodu stracony; Marks i jego uczniowie mogli go z powodzeniem przekonywać, że – nawet na własnej ziemi wyjęty spod praw – naprawdę „nie ma ojczyzny”. Toteż nieszczęsny lud wielkomiejski wędrował koczowniczo za zarobkiem, gdzie popadło, nawet za morza.

Tak więc oba czynniki, charakteryzujące wielkokapitalistyczny przewrót i przezeń wytworzone, nie posiadały ojczyzny, były bezdomne; bezdomny w każdym tego słowa znaczeniu, nie tylko w przenośnym, był proletariat miejski; bezdomny był także wielki kapitał, koczujący po całym świecie. Dla jednego, jak i dla drugiego słowo „ojczyzna” stało się pustym dźwiękiem. W wyniku ustroju kapitalistycznego władzę nad światem zagarnęły dwie międzynarodówki: międzynarodówka złota i międzynarodówka socjalistyczna; obie reprezentujące czynniki koczownicze, nie mające żadnego związku z ziemią, ani z instynktami narodów osiadłych i obie jednakowo pozostające pod wpływem masonerii. Obie, aby rozerwać związek człowieka z ziemią i z tym, co go otacza bezpośrednio, stworzyły obce ludom osiadłym, anonimowe systemy własności; wielki kapitał towarzystwa akcyjne, weksle i wszelkie typy papierów na okaziciela; socjalizm w swej realizacji rosyjskiej skomunizowanie własności, nawet drobnej własności ziemskiej.

Z jednej strony międzynarodowy rabunek, którego najbardziej bezbronnymi ofiarami są ci, którzy najuporczywiej przechowują instynkty narodów osiadłych, z drugiej wyzucie całego narodu z osiadłości na drodze krwawej rewolucji, aby ziemia i wszelkie dobro stały się łupem koczowników. I w tym pierwiastku koczowniczym znowu powód, dla którego wielki kapitał i gospodarka bolszewicka, liberalizm i etatyzm gospodarczy, wolnomularstwo i rząd komisarzy, demokracja i beznarodowe rządy autorytatywne mogą sobie podać bratnie dłonie; wspierają się wzajemnie w walce z instynktami narodów osiadłych, są – jako przedstawiciele instynktów koczownictwa – naturalnymi sojusznikami. I jedne i drugie żyją tylko w ramach gospodarki wszechświatowej i – zgodnie z jej wymogami – ustawiają życie wszystkich narodów osiadłych; to tak, jak owczarze ustawiają barany, by dogodniej i łatwiej dawały się strzyc.

Tylko naród osiadły posiada ojczyznę; dla koczownika ojczyzną jest cały świat, tam, gdzie mu chwilowo lepiej, czy wygodniej. Człowieka osiadłego własność interesuje tylko na jego ziemi, w obrębie jego osiadłości, dla koczownika własność możliwa jest wszędzie, gdzie uda się ją zdobyć lub zrabować. Nie wiąże się z nią uczuciowo, bo jutro zapewne ją ciśnie i pogoni za inną. Człowiek osiadły gospodaruje swą własnością na pokolenia, bo liczy się z tym, że służyć ona będzie jego dzieciom i wnukom; koczownik „eksploatuje” swą własność, obchodzi się z nią rabunkowo, byle wycisnąć z niej „jak największy zysk jak najmniejszym wysiłkiem”, a potem szukać innej, gdzie się zdarzy. Czyż można się dziwić, że tak mało monumentalnie wygląda architektura miast XIX i XX w. w Europie, a tym bardziej w Polsce? Czy budowanie jak najwięcej z jak najmniejszym wysiłkiem nie stało się naczelnym wskazaniem? Kto buduje dziś na dłużej niż na jedno pokolenie, na krótkotrwały pobyt koczownika?

W każdym narodzie osiadłym potęgowanie tych instynktów osiadłości, jak najściślejsze wiązanie rdzennej ludności z jej ojczyzną, musi być jednym z naczelnych dążeń rządu narodowego. Żaden ułamek żywej siły narodu nie może mu być obojętny. Każdy Polak, kimkolwiek jest i gdziekolwiek się znajduje, w interesie całego narodu musi czuć nad sobą tę rękę opiekuńczą, usiłującą go jeszcze bardziej związać z ojczyzną. Z drugiej zaś strony każdy Polak musi wiedzieć, że tylko spełnianie obowiązków wobec narodu daje mu pełnię praw i ochronę organów państwowych. Wyjęcie spod prawa, stosowane ongiś w orzecznictwie karnym, miało dla skazanego daleko groźniejsze skutki, niż stosowane dzisiaj „pozbawienie praw”; było to po prostu pozbawienie skazańca prawa do dachu nad głową, do otrzymania gdziekolwiek przytułku i pożywienia. Wyjęcie spod prawa – to naturalna, choć sroga kara, wymierzana przez narody osiadłe tym, którzy popełniają ciężkie zbrodnie przeciw ich całości; pozbawienie praw – to tylko symboliczna, formalna kara dzisiejszego ustroju koczowniczego. Obejmuje skutkami swymi tylko jedno terytorium państwowe, co zniewala koczownika co najwyżej do udania się gdzie indziej.

Jest rzeczą znamienną, że dzisiejszy ustrój narodowo-socjalistyczny w Niemczech przywraca karę „wyjęcia spod praw” w zastosowaniu do zdrajców stanu. W ustroju narodowym własność jest jedną z ostoi osiadłości. Musi więc być chroniona, ale tylko w tych przejawach, które sprzyjają rozwojowi instynktów osiadłości w narodzie. Musi ona służyć z jednej strony utrzymaniu właściciela i jego rodziny, z drugiej jednak równocześnie narodowi. Wyniknąć stąd muszą jej ograniczenia w sensie moralnym i prawnym. Dotyczy to nie tylko własności nieruchomej, ale także pewnych rodzajów własności ruchomej. Wszystkie te rodzaje własności nieruchomej i ruchomej, które wiążą człowieka ściślej z krajem i z miejscem stałego pobytu, muszą być poddane specjalnej opiece i kontroli państwa narodowego i ograniczeniom w stosunku do obcych. Jest to pewnego rodzaju własność powiernicza, dostępna z reguły tylko dla „swoich”. „Prima charitas ab ego” – to nie „egoizm narodowy”, ale proste prawo życia, nie godzące w etykę. Prawo do jedzenia, do pracy, do życia mają na swym terytorium przede wszystkim jego właściciele, naród, który na nim osiedlił się odwiecznie. Z tym muszą się pogodzić obcy przybysze i koczownicze ludy, choćby ich umysły koczowników nie mogły tego pojąć, a dusza koczownicza odczuć. Prawo do ziemi, prawo do ojczyzny jest kardynalnym uprawnieniem narodów osiadłych. Ten instynkt własności – to tylko powszechnie w święcie uznane prawo gospodarza, który swą gościnność może posuwać bardzo daleko, ale nigdy tak daleko, aby miał gościom odstępować swą ojcowiznę.

Na naszej strukturze gospodarczo – społecznej brak polskiej ludności w miastach, która by posiadała instynkty ludności osiadłej, zaciężył nieznośnie. Tego stanu, jaki mamy dziś w Polsce, nie wytrzyma żaden naród, jeżeli tylko znajdzie dość siły, aby się obcej narośli pozbyć. Kwestia zalania Polski przez koczowniczy żywioł żydowski – to nie żaden „problem polityczno-społeczno-gospodarczo – kulturalny”, ale to po prostu zagadnienie czy naród, odwiecznie osiadły na swej ziemi, znajdzie dość siły, by się pozbyć koczowniczego żywiołu, który w okresie jego słabości i upadku wepchnął się na jego dzierżawy i nie pozwala mu żyć i rozwijać się normalnie, nie pozwala mu mieszkać spokojnie w jego własnym domu. Wszelkie komplikowanie kwestii żydowskiej w Polsce – to sofisteria na usługach nieproszonych gości, to tak częste dziś u nas zaćmiewanie rzeczy prostych. Narody osiadłe nigdy nie przerobią się na koczowników; gdy ktoś obcy wydrze im odwieczną osiadłość, to odzyskują ją albo giną. Nie umieją rabować ani żebrać gościny u obcych.

Tadeusz Gluziński

fragment książki „Odrodzenie idealizmu politycznego”

źródło: nacjonalista.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *